Przeczytaj fragment

Fragmenty „Peruwiańska żona została zdradzona”

Spisek autobusiarzy
– Kochanie, nie masz pojęcia, jakiego znowu miałem pecha.
Moje życie jest takie ciężkie – zaczyna Arti, kiedy tylko widzi
mnie w przedpokoju.
Nazywam się Mia, mam trzydzieści trzy lata. Jest niedziela, siódma rano, a mój peruwiański mąż właśnie wrócił
z pracy. Nie, nie pracuje na noce. Właściwie w ogóle ciężko
powiedzieć, że pracuje. Jest artystą od czasu do czasu malującym obrazy w parku pod ZOO. Co prawda ciężko z tego
wyżyć, jednak mąż nie chce skazić się niewolniczą pracą na
rzecz jakiejkolwiek wyzyskującej go instytucji lub osoby.
Jego dumne ego sprawia, że z dwojga złego już woli wyzyskiwać mnie. Choć on uparcie twierdzi, że jeszcze nigdy dla
nikogo tyle nie zrobił, nigdy nie poświęcał się tak bardzo.
Uważa nawet, że ma dwa etaty, gdyż prócz malowania pomaga ulicznemu zespołowi (składającemu się z podobnej
jemu sfrustrowanej latynoskiej mieszanki wybuchowej) tworzyć uliczny show, to jest tańczy z przechodzącymi w parku
babami i stuka w dzwoneczki lub bębenki. Od czasu do czasu miewa bardziej innowacyjne pomysły, na przykład buduje z zebranych zewsząd (łącznie ze śmietnikiem) materiałów
kukłę i pociągając za zamontowane przez siebie żyłki, zamiast bab wprawia w taniec lalkę.
Po wielu dyskusjach o tym, że tak dłużej być nie może,
Arti postanowił odkryć w sobie nowy talent, a mianowicie
wokalny. Z pomocą internetu nauczył się grać na gitarze
i zaczął wychodzić z nią na miasto. Aby zarobić dodatkową
jałmużnę, śpiewa więc rzewne latynoskie piosenki o złamanych sercach i zdradliwych (lub ewentualnie zdradzanych)
kobietach, które dostaną za swoje.
Nauczona doświadczeniem i pogodzona z porażką, dawno już dałam sobie spokój z szukaniem Artiemu „normalnej”
pracy. Ostatnio co prawda zrobiłam mały wyjątek. Moja siostra Ewa zaproponowała nam, że Arti mógłby pomalować
na biało ściany jej uroczego dużego domu, bajkowo usytuowanego na skraju pięknego lasu, w zamian za uczciwe wynagrodzenie. Dodatkowo ja i Antek w tym czasie zażylibyśmy odrobinę wakacji na łonie natury i chłopiec nacieszyłby
się towarzystwem swoich braci ciotecznych, z którymi
uwielbiał się bawić.
Propozycja – wydawałoby się – idealna, szczególnie że
ja ostatnio straciłam zatrudnienie i na dobrą sprawę oboje
z Artim staliśmy się bezrobotni. Mąż przeciw pracy dla kogoś miał zwykle kilka głównych przeciwwskazań. Po
pierwsze nie mówił po polsku ani po angielsku, co horrendalnie utrudniało możliwość porozumienia z pracodawcą
i narażało obydwie strony na ryzyko uzyskania zupełnie
innego efektu niż wskazany w poleceniu. Tu jednak problem był rozwiązany, gdyż nie dość, że mąż mojej siostry
znał hiszpański, to jeszcze jechałam z nim ja, żeby w razie
czego wspomóc tłumaczenie. Po drugie, obawiał się zostania wykorzystanym, gdyż wcześniej zdarzyło mu się spróbować pracy na polskiej budowie, za którą mu nie zapłacono. W tym przypadku także i ta kwestia nie wchodziła
w grę, gdyż znając moją siostrę od lat i nieraz spędzając
u niej wakacje, nie przypuszczał chyba, iż mogłaby nas
oszukać. Ostatnim z wielkich problemów była obawa, że
źle wykona robotę i pracodawca będzie niezadowolony
i na niego nakrzyczy. I tego właśnie argumentu uczepił się
tym razem.
A potem cała twoja rodzina będzie mnie obgadywać, że
coś zepsułem i że się do niczego nie nadaję – biadolił.
„Cała moja rodzina przede wszystkim gada, że nic nie robisz i nie zarabiasz” – chciałam powiedzieć, ale zabrakło mi
odwagi, a poza tym zaostrzanie konfliktu nie było moim celem. Ostatecznie zgodził się podjąć wyzwanie tylko dlatego,
że zagroziłam, iż ja i tak pojadę tam z Antkiem na wakacje
i nie zostawię mu ani grosza na życie w Warszawie.
Wbrew jego, ale także i moim obawom, nie szło mu wcale
źle. Moja siostra co dzień piała z zachwytu, więc jego niedojrzałe i przewrażliwione ego nie miało na co się skarżyć. Do
czasu kiedy Ewa wpadła na feralny pomysł zmiany koloru
kuchni na bordowy. Arti postanowił malować ją w nocy, kiedy nikt go nie kontrolował, czy wszystko idzie zgodnie
z planem, i w efekcie pomalował na czerwono o dwie ściany
za dużo. Siostra chciała zostawić parę ścian białych, żeby pomieszczenie nie było zbyt ciemne. Dosyć łatwo jednak zaakceptowała fakt pomyłki Artiego i nawet nie zwróciła mu na
to najmniejszej uwagi. Popełniła za to inne karygodne fauxpas – poprosiła go, żeby wyrównał krawędzie, na których
styka się biel z czerwienią, a także dokładniej pociągnął
pędzlem w okolicach kontaktów. Jako że miarka jej bezczelności się przebrała, Arti oznajmił, iż następnego dnia wyjeżdża i więcej już nic nie zrobi.
– W Peru nie zwraca się pracownikowi uwagi! Jak się nie
podoba, to się go już po prostu więcej nie zatrudnia. Mówiłem, że nie chcę tu przyjeżdżać i że zrobię tylko tyle, ile
mogę!
Artysta cały dzień był wielce, wielce obrażony, aż w końcu przeszło mu troszeczkę i postanowił jednak zostać
i pomalować jeszcze kilka ścian. W kuchni poprawił to
i owo, a moja siostra nie śmiała już wytykać mu więcej niedokładności.
– Sama wezmę pędzel i to poprawię. Ale bez sensu, bo
każdą pracę powinno się wykonać jak najlepiej – powiedziała, wprawiając mnie we wstyd za cudze winy.
Antek, nasz czteroletni synek, jeszcze śpi, a ja mam wory
pod oczami, gdyż pierwsze pół nocy próbowałam dodzwonić się do Artiego, a przez drugie pół leżałam w łóżku ze
wzrokiem wbitym w sufit, niby to próbując usnąć, a tak naprawdę walcząc z koszmarami na jawie. Sama nie wiem,
które były gorsze. Czy te, że mężowi coś się stało, ktoś go
napadł, zasłabł, czy te, że świetnie bawi się moim kosztem
z jakąś fanką sztuki.
– Maluję sobie, maluję, skwar, aż pot sam leci z czoła, a tu
podchodzi do mnie jakiś pan i prosi, żebym zrobił portrety
jego dzieci. Szkopuł w tym, że nie miał tych dzieci ze sobą,
tylko w domu na obrzeżach miasta. Normalnie by mi się nie
chciało jechać, ale on już dawno wyczekiwał, żebym mógł
wreszcie spełnić jego prośbę. No to z dobrego serca pojechałem. Ale on nie mógł mnie zabrać od razu, tylko kazał mi
czekać. To czekałem i dopiero późnym wieczorem zabrał
mnie swoim samochodem – kontynuuje swój monolog Arti.
– Nie działa ci komórka? – pytam zbyt przybita, żeby robić awanturę.
– Wyładowała mi się.
Czekam, co powie dalej. Nie mam siły spojrzeć na całą
sytuację zdroworozsądkowo, boję się, że to mogłoby mnie
zabić. Ewentualne domysły będę snuć później, teraz najlepiej byłoby usłyszeć jakąś dobrą wymówkę, która mnie
uspokoi, a przynajmniej nie pchnie na dno rozpaczy. Tym
gorzej, że udało mi się usnąć dopiero nad ranem. Kiedy się
nie wyśpię, zawsze jestem bardziej emocjonalna. Mam
szczęście, bo akurat w wymyślaniu wymówek Arti jest
świetny.
– Jak dojechaliśmy, najpierw podał mi kolację. Po całym
dniu byłem głodny, ale przede wszystkim nie chciałem robić mu przykrości, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko przyjąć jego zaproszenie. Po posiłku, żeby nie przedłużać, od razu zabrałem się do pracy. Ale co to za bachory
z piekła rodem! Biegały po całym domu w tę i nazad, za nic
nie potrafiły usiedzieć na miejscu, więc jak miałem je namalować? Nie będę ci opowiadać, ile trudu mnie to kosztowało. Wyobraź sobie tylko, że skończyłem dopiero o pierwszej
w nocy!
– Cóż, nawet jeśli to prawda, to teraz jest siódma – zauważam, odrobinę uspokojona jego żarliwym przemówieniem.
– Właśnie do tego zmierzam. Mój gospodarz zaproponował mi nocleg, ale ja oczywiście się nie zgodziłem. Naturalnie wolałem jak najszybciej wrócić do domu. Odprowadził
mnie więc na jakiś przystanek, a było to w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Wsiadłem do autobusu, ale
za jakiś czas zorientowałem się, że pojechałem w złym kierunku. Wysiadłem więc, przeszedłem na drugą stronę jezdni
i chciałem wsiąść do autobusu jadącego w przeciwnym kierunku, ale kierowca nie pozwolił mi wsiąść z moją hulajnogą. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, a żaden autobus nie
chciał mnie wpuścić. Chodziłem więc, bo na domiar złego
hulajnoga też mi się rozładowała, ze sztalugami na plechach.
Wszystko mnie boli. W końcu jakiś policjant pomógł mi zatrzymać autobus, który przywiózł mnie do centrum, a stamtąd przyszedłem piechotą.
– Idę spać – komentuję wywód na temat perypetii nieszczęśnika i wracam do łóżka.
– Ja też, jestem taki zmęczony – mówi mąż, mimo że wygląda całkiem świeżo jak na takie przygody. Całuje mnie
jeszcze na dobranoc. Mam dylemat, czy ten pocałunek powinien mnie uspokoić, czy wręcz przeciwnie. Nie pachnie alkoholem, więc nie balował i nie włóczył się tym razem ze
swoimi kumplami, dla których życie bez piwa to nie jest życie. I właśnie to niepokoi mnie najbardziej. Albo historia
z portretami dzieci jest prawdziwa, albo Arti spędził ten czas
z towarzystwem innego pokroju niż zwykle. Dajmy na to
z jakąś elegancką kobietą.
Kładziemy się na waleta, gdyż Antek śpi w naszym łóżku,
zajmując dwie trzecie powierzchni. Arti szybko zapada w sen,
o czym świadczy jego beztroskie chrapanie. W końcu mimo
ciężaru, jaki czuję w klatce piersiowej, i depresji, która stara się
mnie ogarnąć, mi także udaje się zasnąć snem nieszczęśnika.
– Mamaaa! Mama!
Otwieram oczy. Antek wskakuje Artiemu na plecy jak na
swojego wierzchowca, po czym zaczyna rytmicznie po nim
skakać.
– Śniło mi się, że dostałem taki czerwony samochód.
– Uhm… – odpowiadam i cmokam go w policzek. – Dzień
dobry, kochanie.
– Jak się ma mój skarb? – odzywa się do niego Arti, cierpliwie znosząc skakanie na swoim grzbiecie.
– Dobrze, ale chcę już iść na spacer – oznajmia skarb,
świergocząc.
– Poczekaj, najpierw trzeba zjeść śniadanie – odpowiada
Arti, patrząc na mnie wyczekująco. Wstaję więc i wlokę się
do kuchni. Złe samopoczucie sprawia, że poruszam się wolno jak ślimak.
– Muszę już iść do pracy – oznajmia mąż, gdy przynoszę
mu śniadanie do łóżka. – Wiem, że niewiele zarobię, ale nie
mogę przecież siedzieć w domu i nic nie robić, źle się z tym
czuję. Ty przynajmniej możesz pracować, nie rozumiesz mojego bólu.
– To czemu sam nie pójdziesz do pracy? – ponawiam pytanie, które zadaję mu od jakichś trzech lat. Właściwie robię
to już automatycznie, bez nadziei na uzyskanie sensownej
odpowiedzi.
– Nie zaczynaj znowu. Przecież już o tym rozmawialiśmy.
Nie mogę pracować gdzieś, gdzie ktoś będzie mi rozkazywać. Jestem wolnym strzelcem, artystą. Nie zaadaptuję się
do takiego życia. Mogę robić tylko to, do czego jestem stworzony. A poza tym jak chcesz, żebym pracował, nie znając
języka?
Nie naciskam tym razem, nie mam ochoty na kolejną
kłótnię. Obecnie zresztą coś innego męczy mnie bardziej.
– W jakim wieku były te dzieci, które wczoraj malowałeś?
– pytam.
– Ja wiem? Dwa i cztery lata chyba.
– I co, tak ciężko było złapać autobus?
– Oj, bardzo ciężko. W ogóle go nie złapałem.
– Ale mówiłeś, że na końcu czymś podjechałeś.
– A tak, tramwajem – odpowiada machinalnie, zanurzając
zęby w kanapce z serem. Tramwajem? Dziwne, wydawało
mi się, że wczoraj mówił o autobusie.
– Tak przy okazji, jutro chciałam jechać na terapię i musisz zostać z Antkiem… – przypomina mi się. Jak zwykle
cała się spinam, gotowa na fochy i kłótnie. Dobrze wiem, co
za chwilę usłyszę: „Nie dajesz mi pracować!” albo „Mówiłem przecież, że weekendy to dla mnie świętość, nie możesz
jechać w tygodniu?” albo „Po co ci ta terapia, nie wystarczy
spędzić czasu na łonie natury z dzieckiem?”. I oczywiście hit
hitów: „Nie możesz zamiast tego po prostu porozmawiać
ze mną?”. Zupełnie jakby to nie rozmowy z nim były głównym powodem, dla którego w ogóle potrzebuję terapii. I na
sto procent podsumowanie jak zwykle będzie takie: „W takim razie wracam do Peru!”.
– Dobrze, skoro musisz, to zostanę.
Że co?! Rozdziawiam szczęki ze zdziwienia. Byłam przygotowana na wszystko oprócz tego. Żadnej złości, zazdrości,
oskarżeń, że spotykam się z kochankiem albo jestem lesbijką
i mam romans z moją terapeutką? Wszystko mu jedno?
A jego święta weekendowa praca?
– Jeszcze kawy? – pytam, aby odwrócić myśli od nieznośnego, pełnego niepokoju przeczucia, które kłębi mi się
gdzieś pod skórą. Nawet nie chcę wiedzieć, co ono oznacza
ani czego się obawiam.
– Chętnie.
Biorę jego kubek i idę do kuchni zaparzyć kolejną kawę.
Zauważam, że jestem dziwnie roztrzęsiona, żeby nie powiedzieć neurotyczna. W dodatku zamiast robić mężowi wymówki czy choćby okazać niezadowolenie z tak późnego
powrotu bez uprzedzenia, jestem przesadnie miła – jak pies,
którego zbił jego pan, a on tylko merda ogonkiem, żeby nie
skrzywdził go bardziej.
Jakby na potwierdzenie swoich obserwacji, kiedy podchodzi do mnie Arti, obejmuję go czule jak nigdy i całuję.
– Czyli przypadkiem nie byłeś tej nocy z jakąś powiedzmy… kobietą? Koleżanką albo coś?
– Co ci przyszło do głowy? – śmieje się. – Nie mam szczęścia, zawsze mam pod górkę, zawsze na mojej drodze pojawia się jakiś problem. Kochanie, wiesz, że ja nie myślę
o bzdurach. Szczególnie w sytuacji, w której jestem. Myślę
tylko o tym, jak zarobić pieniądze, często głoduję, bo nie
chcę wydawać nawet na coca-colę. Poza tym jak miałbym
podrywać dziewczyny, nie mówiąc po polsku ani nawet po
angielsku? Z powodu nieznajomości języka tracę tylu klientów, jak miałbym rozmawiać z kobietami? Nie mam czasu,
muszę już lecieć.
Całuje mnie, lecz jego pocałunek wydaje mi się chłodny,
jakby całował w czoło małą dziewczynkę albo ciotkę w policzek, tak jakby robił to z obowiązku.
– Pa – szepcę i patrzę, jak wychodzi.
Co też mi się stało? Zachowuję się jak zakochana nastolatka, a nie utrzymująca wszystko na swojej głowie żona i matka, która na domiar złego nie była nigdy nawet zauroczona
w swoim mężu. Czyżbym przez te wszystkie lata rzeczywiście zdążyła się w nim zakochać? I zdała sobie z tego sprawę
właśnie teraz, kiedy przechodzimy kryzys i kiedy Artiemu
jakby nieco przestało zależeć? Nie, nie, to byłaby najgorsza
i najbezczelniejsza ironia losu, jaka mnie do tej pory spotkała
w życiu. A zatem – wykluczone!
Artiego poznałam podczas spontanicznej podróży po
Ameryce Południowej, w jaką wybrałam się, kiedy byłam
jeszcze wolna i potrzebowałam oderwać się od monotonii
mojego życia, jak również uciec przed problemami w domu
i ze sobą. Kiedy peruwiański artysta niezwykle szybko wyznał mi miłość, myślałam, że żartuje. Dla mnie rzeczą najbardziej oczywistą na świecie było to, że absolutnie nie możemy być razem. Jego życie ulicznego artysty, choć barwne
i ciekawe, nie rokowało dobrze w kwestii zakładania rodziny i stabilności ekonomicznej, albo jakiejkolwiek. Do tego
był ode mnie starszy o ponad dwadzieścia lat i miał kupę
dzieci porozrzucanych po całym świecie wraz z ich porzuconymi i pozdradzanymi przez niego matkami, co nie zapowiadało idealnego kandydata na męża. Co prawda przy
mojej ówczesnej ślepocie i tak wydawał mi się dobrym,
a jedynie pokrzywdzonym przez los człowiekiem. Wtedy
najważniejszą przeszkodą był dla mnie fakt, że kompletnie
nic do niego nie czułam.
Wdałam się więc w lekki niezobowiązujący romans i dałam ponieść przygodzie, jednocześnie ciągle kochając się
w byłym partnerze, nota bene poznanym także w ciągu tej
samej podróży. Jak to w życiu często bywa, przyszłość okazała się znacząco różnić od moich zamiarów. Zaszedłszy
w niezaplanowaną ciążę, w końcu dałam się przekonać
Artiemu, że spróbuje być dobrym mężem i odpowiedzialnym ojcem. I tak oto już od pięciu lat żyjemy na kupie
w mieszkaniu moich aż nader nieprzychylnie do nas nastawionych rodziców.
Od początku nie kryłam przed Artim swojego braku miłości. To on starał się o mnie, codziennie uwodził kwiecistymi słowami (bo luksusowym samochodem, wygodnym domem, wakacjami w tropikach i drogą biżuterią przy swoich
symbolicznych zarobkach nie mógł). Ja pracowałam na etat,
co w połączeniu z moją oziębłością sprawiało, że mężczyzna
był nieco zazdrosny i zaborczy, co czasem bardzo mi ciążyło.
Stopniowo zaczęłam się więc coraz skuteczniej izolować od
znajomych, żeby nie prowokować konfliktów.
Arti natomiast ciągle czuł się ode mnie a to lepszy, gdyż
był artystą, a to gorszy, bo mało zarabiał i niewiele przyczyniał się do zabezpieczenia ekonomicznego swojego dziecka. Nasze małżeństwo nie należało do najłatwiejszych.
Z jednej strony problemy finansowe, a z drugiej różnica
stylów życia.
W tej chwili niepokoi mnie jedno. Skoro nigdy nie byłam
w nim zakochana, to czym jest to, co teraz czuję? Skąd nagle
wzięła się ta słabość na granicy depresji na samo przypusz-
czenie, że Arti mógłby kogoś mieć? Co prawda nie trzeba
kochać, żeby być zazdrosnym. Instynktowne uczucie rywalizacji zrodzone z odwiecznej ewolucyjnej walki o przetrwanie, upokorzenie, gdy ktoś odbiera nam coś, co uważamy za
swoją własność, nie ma w sobie zbyt wiele wzniosłości.
Mimo wszystko nie potrafię pojąć sensu smutku, który mnie
ogarnia.
– Gdzie się szlajał? – Tym brutalnym pytaniem z filozoficznych rozważań na tematy uczuć wyrywa mnie matka.
Koperek na jej brodzie nieco rozluźnia nerwową atmosferę
w mojej głowie. Jak zwykle – podobnie jak moje siostry i ciotki – nie mogę się nadziwić fenomenowi, że niemal po każdym posiłku coś zielonego musi przykleić jej się dokładnie
w tym samym miejscu. Tego dnia jestem wyjątkowo wdzięczna koperkowi za wprowadzenie w moje życie chociaż tej
odrobiny humoru.
– Malował dzieci do pierwszej w nocy w domu jednego
pana, a potem spisek autobusiarzy sprawił, że nie udało mu
się wrócić. Pogubił się – wyjaśniam zgodnie z własnym stanem wiedzy.
Niemal widzę satysfakcję w oczach rodzicielki, więc jak
najszybciej znikam jej z oczu. Za chwilę jednak słyszę, jak
rozmawia przez telefon z ciotką plotkarą.
– Dał jakieś wyjaśnienia, ale było to tak pokrętne, że… Ale
już nic jej nie chciałam mówić.
Zatykam sobie uszy, starając się nie dać wyprowadzić się
z równowagi, i zajmuję się Antkiem.
Arti wraca wieczorem na szczęście o w miarę normalnej
porze. Przychodzi mi na myśl, że może zbyt mało uwagi mu
poświęcałam ostatnimi czasy. Tego wieczora staram się więc
być miła, zabawna i opiekuńcza. Liczę na to, że noc zbliży
nas do siebie i przełamie chłód obojętności i nudy, jaki ostatnio wdarł się między nas. Trzeba przyznać, że egzotyka dalekich krajów i latynoski luz lepiej wpływa na atrakcyjność
związku niż szara, polska rzeczywistość i monotonia codziennych problemów.
Niestety mężczyzna jest zmęczony i zasypia w łóżku razem z Antkiem. Wygląda na to, że w końcu pogodził się
z moim brakiem czasu, zaganianiem i wiecznym zmęczeniem. W zasadzie powinnam się cieszyć – wreszcie wyluzował i dał mi spokój. Tym razem jednak smutek oraz bliżej
niezrozumiały niepokój nie dają mi usnąć i porządnie wypocząć. Kręcę się w łóżku z jednego boku na drugi, a sen
nie przychodzi. Obejmuję Artiego w pasie i aby usnąć, wyobrażam sobie, że to on mnie przytula, ciesząc się odrobiną
bliskości, która zawsze sprawiała, że momentalnie zasypiałam błogo.

Żadnego seksu tam nie było
Następnego dnia jadę z Agnieszką jej samochodem do Ostrołęki na prowadzone przez nią warsztaty rozwoju osobistego.
– Wisz co? Wiesz co? – zaczynam, nie mogąc się już doczekać, kiedy wreszcie zarzucę ją stosem własnych problemów
i dylematów. Mam tego tyle, że nie mogę się wstrzymać nawet do czasu, kiedy dojedziemy na miejsce. Szczególnie, że
tam zagarną ją także inni uczestnicy. A tak w samochodzie
mam jej uwagę tylko dla siebie. – Wczoraj stało się coś takiego, co teoretycznie, ale to naprawdę tylko bardzo teoretycznie, u innej osoby mogłoby wzbudzić podejrzenia… To znaczy, ja absolutnie nie podejrzewam o nic Artiego! Nie sądzę,
żeby on coś z kimś, no wiesz… Ale tak tylko mówię, bardzo
zresztą ogólnie, że obiektywnie w takiej sytuacji wiele kobiet
mogłoby go o coś posądzać. Ale oczywiście ja nie posądzam!
Ja wiem, że on nic, tylko tak się zupełnie przypadkowo
z tobą tym dzielę.
Opowiadam Agnieszce szczegóły porannego przybycia
Artiego.
– Wiesz, akurat do niego to nawet podobne, mógłby się
tak zgubić.
– No wiem – potakuję entuzjastycznie, ciesząc się, że mnie
uspokoiła.
– Ale… ja to tam nie czuję żadnych dzieci – mówi Aga
będąca osobą rozpoznającą wiele intuicyjnie. – Mi to się wydaje, że on z kimś tak łaził całą noc.
– Z kolegami? – pytam błagalnie.
– No z kimś łaził, z kimś się szlajał. Nie wiem, Mia, przecież mnie tam nie było, nie widziałam, nie będę twoim informatorem. Jeśli cię to interesuje, to sama wczuj się w niego
tamtego wieczoru i sobie sprawdź.
Łatwo powiedzieć! Nie mogę wytrzymać ze złości. Oczywiście, że chciałabym to sprawdzić, ale nie umiem, moje
trzecie oko jest zabite dechami na cztery spusty! Gdybym
potrafiła jasnowidzieć, nie pytałabym jej o zdanie. Nie odpowiadam, starając się odpuścić sobie gniew, aby go nie wyczuła. Pewnie zresztą robi to specjalnie, żeby mnie zmotywować do większej pracy nad swoją intuicją.
– Jak nie umiesz, to pomyśl tak logicznie. Czy kiedyś ktoś
go zaprosił do domu, żeby malował jego dzieci? Myślisz, że
to prawdopodobne?
– No nie wiem, przecież mogło się tak zdarzyć… I wiesz
co? Tak szybko zgodził się, żebym dziś z tobą pojechała,
a normalnie to za każdym razem były fochy i awantura.
– Uhmm… Czyli czuje się winny.
Jedziemy chwilę w milczeniu, a potem zmieniamy temat.
Przez cały czas nie mogę jednak zapomnieć o tej kwestii
i mielę w głowie różne za i przeciw. Przypomina mi się ukraińska piękność, którą spotkałam kiedyś w parku pod ZOO,
gdzie Arti i spółka dawali koncert latynoskich rytmów. Była
bardzo elegancko ubrana w długą czarną suknię, miała kruczoczarne lokowane włosy upięte w kok i roztaczała wokół
siebie aurę romantyzmu. Sama bardzo uprzejmie i z dużą
dozą delikatności, która ujęła nawet mnie, nawiązała ze mną
rozmowę.
– Nie wiesz, o której Arti kończy pracę? – wypaliła w końcu, nie tracąc przy tym nic ze swego uroku księżniczki.
– Nie mam pojęcia. Sama chciałabym wiedzieć – odburknęłam zbita z tropu. Nie wiedziałam już, czy jest sympatyczna, czy bezczelna. Zauważyłam za to, że wodzi swoim romantyczno-artystycznym spojrzeniem za moim mężem.
Potem znalazłam ją na facebookowym profilu Artiego pośród jego znajomych. Okazało się, że jest pianistką. Może to
o nią chodzi?
Wracając z zajęć już mocno przemielona, mniej więcej jak
mięso po przejściu przez maszynkę, drążę drażliwy temat.
– No bo jakby łaził z kolegami, to by pili piwo. A nic od
niego nie było czuć. Poza tym dwuletnie dzieci w Polsce
raczej nie chodzą spać o pierwszej w nocy. W Peru owszem,
ale tu nie.
– Ale Mia, w każdym razie żadnego seksu tam nie było.
Tylko łazili po mieście i się lansowali. Nie czujesz, jak jest ciepło? On jest taki trochę próżny. Jest tak pozbawiony osobistej
wartości, bo zostawił tyle dzieci i niczego nie zbudował, że
szuka jej potwierdzenia na zewnątrz, że się z jakąś pokaże
gdzieś, zamiast po prostu stworzyć coś solidnego i dobrego,
ŻADNEGO SEKSU TAM NIE BYŁO 21
co dopiero tak naprawdę spowodowałoby wzrost jego poczucia wartości. Nie musiałby wtedy szukać pozorów.
– Ale co masz na myśli, że jest ciepło? Ciepło… między
nimi? Za ciepło? – pytam spanikowana.
– Nie no, po prostu noce są ciepłe, można chodzić całą noc
i jest przyjemnie. Teraz jak będą takie ciepłe noce, to sobie
poobserwuj, czy to się powtórzy, czy nie, czy będzie wracać
późno.
Zawsze wracając wieczorem z terapii, biegłam od przystanku do przystanku, popędzając w myślach kierowców
autobusów, żeby choć trochę zyskać na czasie. Nie ważne, że
zawsze docierałam mniej więcej o tej samej porze, mąż za
każdym razem był kompletnie zaskoczony i zawiedziony
tak późnym powrotem, zupełnie jakbym zasiedziała się tak
pierwszy raz, mimo że zapewniałam go, że wrócę przed
obiadem. Tym razem jednak się nie śpieszę. Specjalnie idę
wolnym krokiem i umyślnie zatrzymuję się, by się trochę porozglądać, udając sama przed sobą, że coś mnie zainteresowało. Skoro on nie dotarł do domu przez całą noc, to ja też
mogę się „zgubić”. Im później wrócę i im bardziej go to zaniepokoi czy wkurzy, tym lepiej!
Na nic się zdaje moje ociąganie – docieram i tak o podobnej porze co zwykle. Arti układa syna do snu. Nie robi mi
żadnych wymówek, jest miły. Właściwie to wszystko jest
okej. Oprócz tego, że tym razem to ja jestem naburmuszona.
Nie mam ochoty na żadne czułe słówka ani przytulanie.
Przypominam wkurzonego jeża i Arti ewidentnie to zauważa, gdyż na wszelki wypadek trzyma się ode mnie na pewien dystans – nawet nie prosi mnie o kawę. Idziemy spać.”

Fragmenty „Jak zostałam peruwiańską żoną”

„Siedziałam na murku z moim bębenkiem, odliczałam w myślach mój rytm „Jeden… Jeden… Jeden…” i waliłam ręką w instrument. Potem trochę się wyluzowałam i stwierdziłam, że co mi tam, spróbuję tak jak oni, po prostu wczuć się w muzykę i grać. Co jakiś czas ktoś litował się nade mną i zabierał mi instrument pod pretekstem, że też chce trochę pograć. Szczupła, energiczna Kolumbijka o kasztanowych włosach śpiewała coś i grała jakby specjalnie dla Damiano. Zaglądała mu głęboko w oczy, niebezpiecznie przybliżając swoją twarz do jego, jakby chciała go pocałować. Tego było już za wiele. Nie wytrzymałam i poszłam na spacer. Gdy po dłuższej chwili wróciłam, Damiano okazał swą złość. Powiedział, że gdy sobie poszłam, całował się z Kolumbijką. Dopiero potem wyjaśnił, że tylko żartował. Wiadomo – romantyczna próba rozbawienia partnerki. Chciał mnie ukarać za to, że się oddaliłam.

– Wiesz, co ona śpiewała? Zrozumiałaś cokolwiek? – zapytał, kiedy wróciliśmy do domu – Śpiewała: „Spójrz na nią, ona nawet nie umie grać na bębenkach. Wasze serca się nie spotykają, ona nie jest dla ciebie. To nie jest miłość, wszyscy to widzą. Zobacz, jak ona nie czuje muzyki. Co to w ogóle jest?”

Pewnego dnia Damiano pokazał mi zdjęcie swojej byłej dziewczyny. Na odwrocie fotografii była czuła dedykacja.

– Widzi pani, jak on mnie źle traktuje? – zapytałam pół żartem pół serio naszej gospodyni. – Specjalnie chce wzbudzić we mnie zazdrość.

– Chyba żartujesz! On cię tak dobrze traktuje. Mój mąż wciąż całuje się z innymi kobietami, a ja nie mogę mu robić żadnych wymówek. Tacy są mężczyźni, to normalne. Będziesz miała szczęście, jeżeli cię nie zostawi – podsumowała.

Każdej odpowiedzi mogłabym się spodziewać, tylko nie takiej. Gdybym usłyszała te słowa od mężczyzny, to jeszcze mogłabym zrozumieć. Pewnie fajnie jest mieć żonę i móc robić co się chce z innymi babami, ale żeby kobieta sama orędowała za własnym nieszczęściem? Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak wielka jest przepaść kulturowa między światem, z którego przyjechałam, a tym, gdzie aktualnie przebywam. Ale i to nie było dla mnie wystarczającym ostrzeżeniem.”

„Czując się nieco osaczona przez Brazylijczyka, który coraz częściej miewał na mnie zakusy, wytrwale poszukiwałam sama drogi do społeczności Indian. W końcu pewien chłopak zgodził się zabrać mnie do swojego domu w puszczy. Popłynęliśmy jego łódką. Po raz kolejny nie mogłam się nadziwić, skąd tubylcy wiedzą, gdzie są wystające korzenie i mielizny. Jak pamiętają, w którą stronę skręcić, kiedy rzeka co chwilę się rozwidlała, skoro przez całą drogę wszystko wyglądało dokładnie tak samo? Wszędzie tylko rzeka i jednakowe, zielone kępy.

Łódka zatrzymała się w pięknym miejscu. Na brzegu przywitały nas zaciekawione dzieci. Nad naszymi głowami tańczyły barwne motyle różnej wielkości. Miałam spać w drewnianej chacie, w której mieszkała rodzina chłopaka – jego żona, dzieci i teściowa. W salonie-kuchni bez ścian rozwiesiłam obok innych hamaków też i swój, by w nim relaksować się za dnia. Na podłodze pląsały zielone, rozćwierkane papużki. W ogóle nie bały się ludzi. Dom stał na obrzeżach wsi. W zasięgu wzroku nie było widać chat sąsiadów.

Wybrałam się na zwiedzanie okolicy. Wkrótce wyglądałam już nie jak turysta, a jak przewodnik grupy Indian, którzy zewsząd zaczęli do mnie dołączać. I tak sporą watahą, na której czele stałam ja, dotarliśmy do centrum wsi.

Być może to właśnie rozjuszyło wodza. Poczuł, że jego władza jest zagrożona, skoro jego współplemieńcy tak chętnie i licznie za mną podążają.

– Wódz cię wzywa! Chce z tobą rozmawiać – doniósł mi po hiszpańsku jakiś Indianin.

Wódz! Prawdziwy indiański wódz! Podekscytowana, podreptałam w kierunku wiaty, pod którą siedziała grupka poważnych obywateli społeczności. Moja wierna armia kroczyła za mną. Wódz, zamiast mnie godnie przywitać, krzyczał coś do mnie w nieznanym mi indiańskim języku. Dlaczego nie ma pióropusza?! – krzyczało zaś w mojej głowie rozczarowanie.

– Mówi, że powinnaś najpierw poprosić go o zgodę na pobyt w wiosce – przetłumaczył mi ktoś na hiszpański. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że wódz jest zły. – Możesz zostać, ale musisz zapłacić sto dolarów za każdy dzień pobytu – zadecydował wódz.

– Nie mam stu dolarów – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Jak to nie masz?! Gdy przyjeżdżają tu turyści, to najpierw pytają mnie o zgodę na pobyt, a potem płacą – z wrogości spojrzenia, jakim mnie obdarzał, odniosłam wrażenie, że wódz niekoniecznie lubi białych ludzi.

– To ile możesz zapłacić za każdy dzień pobytu? – zapytał w końcu oschle.

– Nic – odrzekłam znowu zgodnie z prawdą. – Nie mam żadnych pieniędzy. Trudno, w takim razie opuszczę twój teren – zdecydowałam.

Na twarzy wodza odmalowało się zdziwienie. Pewnie pierwszy raz widział turystkę, która po przebyciu tylu kilometrów wycofała się ze swojej przygody i zrezygnowała ze zwiedzania amazońskiej wioski z powodów finansowych.

Jeśli ja rozczarowałam wodza swoim brakiem szacunku, mało wojowniczą postawą i bankructwem, to powinien był wiedzieć, że mnie zarówno on, jak i jego indiańska wioska też rozczarowali. I to poważnie. Po pierwsze: nie widziałam żadnych namiotów ani szałasów, tylko regularne domki z cegieł. Przynajmniej w centrum. Po drugie: Indianie chodzili ubrani po europejsku, a zachowaniem swym nie różnili się zupełnie od mieszkańców miast. Co więcej, wyjaśnili mi, że od wieków nie żyje tu żaden szaman. A ja przecież planowałam właśnie poznać ukryte rytuały rdzennych Indian! Jedyne, co zostało wodzowi z indiańskości, to jego bełkot w niezrozumiałym dla mnie języku. Na pewno zresztą posługiwał się nim tylko po to, żeby jeszcze trudniej było się z nim dogadać.

Chciałam jak najszybciej się wycofać, aby nie prowokować wściekłego wodza. Co prawda nie miał pióropusza (dlaczego go nie ma!? Co on sobie myśli?), ale nigdy nie wiadomo. Nie chciałam płacić za urazę, jaką Indianie żywili do białych od czasów konkwisty. W pamięci miałam słowa Paoli „Indianin zawsze zabije białego”. One to, w zestawieniu ze świadomością, że oto obraziłam wodza jeszcze zanim go zobaczyłam na oczy, kazały mi mieć się na baczności.

Po południu nikt ze społeczności nie wybierał się niestety do miasta. Nie miałam czym wrócić, zatem byłam zmuszona ryzykować życie aż do rana. Całe szczęście dom, w którym gościłam, znajdował się na skraju wioski.

Nie oddalając się zbytnio, zagłębiłam się nieco między bujną roślinność. Wreszcie było tak, jak oczekiwałam po przeczytaniu książek o podróżach po amazońskiej głuszy. Mimo że słońce stało jeszcze wysoko, pod gęstym dachem liści panował półmrok. Było duszno, a nachodząca na siebie roślinność prześcigała się w różnorodności form, walcząc o każdy skrawek wolnej przestrzeni, światła i powietrza.

Nagle pośród tajemniczej głuszy zjawił się młodziak, który mnie tu przywiózł.

– Masz chłopaka? – banalnym i niestosownym pytaniem zniweczył cały urok tej magicznej chwili.

– Mam – odpowiedziałam dosadnym tonem. Nic to jednak nie dało. Przybliżył się do mnie gotowy na wszystko. – Powiem wszystko twojej żonie i twojej teściowej! – krzyknęłam, kiedy złapał mnie za rękę. Widać groźba była trafiona, bo mnie puścił.

– Nie rozumiem, dlaczego mnie nie chcesz? – zapytał rozżalony.

– Przecież już mówiłam. Mam chłopaka!

Wróciliśmy w okolice domu. Kobiety z jego rodziny w ogromnym, wklęsłym naczyniu prażyły jukę. Jak gdyby nigdy nic usiedliśmy koło nich, a ja konwersowałam z jego żoną i teściową.

Noc spędziłam na przygotowanym dla mnie materacu pod moskitierą. Tak wściekłego bzyczenia owadów nie słyszałam jeszcze nigdy. Co chwila zrywałam się, by sprawdzić, czy coś nie wlazło mi pod siatkę. Znad rzeki dochodził znany mi już z Ekwadoru ryk żab.

O świcie do miasta podrzucił mnie ten sam chłopak. Przez całą drogę nie rozmawialiśmy ze sobą, próbując zapomnieć o niezręcznym incydencie w lesie.

Nie chciałam wracać do mojego dotychczasowego gospodarza. Jakimś cudem udało mi się tego uniknąć. Poznałam policjanta, który obiecał mi pomóc w odwiedzeniu innej społeczności indiańskiej. Spędziłam noc w jego pokoju w hotelu dla policjantów. Nic dziwnego, że przy śniadaniu wszyscy znajomi traktowali mnie jak jego dziewczynę.

Wioska, do której dzięki policjantowi dotarłam następnego dnia, była całkiem spora i, niestety, także składała się ze zbudowanych z cegły normalnych domów. Duża szkoła i telewizory w każdej chacie do reszty pozbawiły mnie złudzeń co do egzotyczno-mistycznej przygody w samym sercu dżungli.

Pouczona doświadczeniem, w pierwszej kolejności udałam się do domu wodza, by prosić go o pozwolenie na pobyt. Przynajmniej ten okazał się uprzejmy i bezkonfliktowy. Nie tylko zgodził się na mój pobyt bez żadnych opłat, ale od razu zaproponował, że mogę mieszkać u niego w domu. W dodatku mówił po hiszpańsku. Uradowana rozwiesiłam swój hamak w salonie, tuż koło niemiłego moim oczom telewizora.

– Masz ochotę na spacer po dżungli? – zapytał któregoś dnia wódz.

– No jasne! – ucieszyłam się. Tylko na to czekałam! Do tej pory zdążyłam już wybrać się na kilka samotnych przechadzek po okolicach. Wędrowałam jednak wyłącznie utartymi ścieżkami, które znałam na pamięć. Ścieżki te, biegnąc pośród drzew o nieznanych mi egzotycznych owocach, prowadziły do indiańskich poletek uprawnych. Rosły tam głównie ananasy. Po drodze mijałam wiaty, pod którymi znajdowały się ogromne naczynia do prażenia juki.

Kiedy podczas pierwszej takiej wycieczki stanęłam na skraju tego typu polanki, nagle poczułam się zupełnie sama, ze wszech stron otoczona majestatyczną puszczą. Miałam już dość wiecznego poczucia zagubienia, które tutaj, pośród licznych krętych ścieżek prowadzących w nieznane oraz lian splątanych na kształt istnych węzłów gordyjskich, ogarnęło mnie z całym impetem. Znowu pojawiło się pytanie: co ja tu właściwie robię? Po co tu przyjechałam? I czy uda mi się to znaleźć, skoro nawet nie wiem, czego szukam? Bezsilna wobec własnego zagmatwania powiedziałam na głos:

– Wielki świecie, zależy mi na sobie. Nie chcę się zgubić.

I choć nie wiem, do kogo właściwie się zwracałam, ani nawet w jakim celu, z oczu zaczęły mi płynąć łzy.

Czasem wybierałam się do innej wioski, aby zażyć orzeźwiającej kąpieli na plaży. Przy ścieżce często widywałam pijanych młodzieńców, leżących w trawie. Wódz wyjawił mi, że tutejsza ludność boryka się z dużym problemem alkoholowym wśród młodzieży.

Dopiero podczas spaceru z moim gospodarzem poczułam się jak na prawdziwym survivalu. Nie widziałam żadnej ścieżki, choć on zdawał się iść po świetnie sobie znanym i świadomie obranym szlaku. Drogę przez gęsto rosnące chaszcze torował maczetą. Nią też odkreślał coś na mijanych po drodze drzewach. Twierdził, że dostrzegł ślad jakiegoś zwierzęcia i oznacza sobie drogę, aby je potem znaleźć i upolować. Po dłuższej chwili byłam cała zlana potem, brakowało mi oddechu. Od czasu do czasu wódz pozwalał mi się napić wody ze strumyka. Dużo częściej jednak zdarzało mi się wpadać w jakąś wodę, która podstępnie ukrywała się przed moim wzrokiem. Albo zapaść po udo w spróchniały pień, po którym chciałam przejść.

– Chcesz iść dalej czy wolisz wracać? – zapytał w końcu wódz, patrząc jak dyszę i ociekam wodą oraz potem.

– Eee… właściwie to możemy wracać… Ja eee… nie chcę wodzowi zabierać więcej cennego czasu – odpowiedziałam wspaniałomyślnie.

Pewnej nocy wódz wraz z rodziną poszedł do kościoła. Zostałam w chacie zupełnie sama. Nagle usłyszałam pukanie. Jacyś ludzie przyszli do wodza z ważną sprawą. Wyjaśniłam im, że wyszedł, ale koniecznie chcieli poczekać w środku.

– Co się stało? – zapytałam mężczyznę, który trochę mówił po hiszpańsku.

– Zabili im syna – odrzekł, wskazując na obecnych mężczyznę i kobietę. Myślałam, że się przesłyszałam.

– Co zrobili?

– Zabili.

– Jak to zabili? – byłam prawie pewna, że po prostu źle rozumiem. Szczególnie że pomimo poważnej i zatroskanej atmosfery nie widziałam, aby ktoś z zebranych płakał czy miał ataki paniki z powodu strasznej tragedii. Chyba że to tutaj normalka?

– Wczoraj ci ludzie przyszli, bo ktoś został zabity! – nie wytrzymałam i już z samego rana wypaliłam do wodza.

– Co mówisz? Zabity? Jaki zabity? Gdzie? – udawał, że nie wie, o czym mówię. Poczułam, że z jakiegoś powodu dalsze wypytywanie nie wchodzi w grę. Postanowiłam tak jak wódz udawać, że nic nie usłyszałam. Zresztą może naprawdę coś mi się pomyliło, w końcu nie widziałam u tych ludzi emocji zwykle występujących w obliczu nagłej, nienaturalnej śmierci bliskiej osoby. Ale dlaczego w takim razie wódz nie wyjaśnił mi, o co właściwie chodziło, tylko udał głupka i twardym spojrzeniem nakazał mi milczenie? Dziwne obyczaje. Niby cywilizacja pełną parą, telewizor, szkoły, kościoły, a nikomu nie przyszło do głowy zadzwonić na policję?

W ogóle wszystko odbyło się w tajemnicy. Nie zbiegli się ludzie, nie było żadnego skandalu. O co tu chodziło? Może wódz nie chciał siać paniki wśród mieszkańców, a może wolał, by policja nie ingerowała w wewnętrzne sprawy społeczności? (…)”

„Po dotarciu do Leticii nie było mnie stać nawet na jeden nocleg w hotelu. Znalezienie pracy lub zahaczenie się na jakimś wolontariacie było jedyną możliwą opcją. Jak na złość właśnie teraz, gdy naprawdę mnie przycisnęło, nie było to takie łatwe.

– A co umiesz robić? – zapytała właścicielka czystego ładnego hostelu, do którego weszłam.

– Eeee… no mogę sprzątać, pomagać…

– Kiedyś zatrudnialiśmy wolontariuszy, lecz teraz już nie potrzebujemy. Sami z mężem wędrowaliśmy swego czasu z plecakami, tak jak ty, i pracowaliśmy jako wolontariusze, lecz potem nasze potrzeby się zmieniły. Już chcemy mieć pieniądze, prowadzimy więc ten hostel. Teraz też czasem podróżujemy, ale już nie w taki sposób – powiedziała, zmierzywszy mnie od stóp do głów.

– Umiesz może malować? – zapytała.

– O, właśnie zapomniałam powiedzieć, że trochę maluję! To znaczy kopiuję, ee… to znaczy, bo uczę się malować. Przez kopiowanie! Chce pani zobaczyć moje obrazki? – wyciągnęłam teczkę z pracami wykonanymi pod okiem Artiego i malowanymi przez niego modelami dla mnie, które miałam naśladować – o proszę zobaczyć, tutaj jest oryginał, a tutaj jak ja to namalowałam.

– Bo chciałabym, żeby ktoś namalował tutaj na ścianie w tej dużej sypialni jakiś kwiat, taki duży… – zastanawiała się na głos właścicielka.

– O tu, proszę zobaczyć, też namalowałam kwiatki w wazonie! Na ścianie jeszcze nie malowałam, na razie tylko takie miniaturki, ale mogę spróbować.

– Nie, wiesz, może lepiej nie – widocznie moje prace i raczkujące doświadczenie nie przekonały ją do podjęcia ryzyka.

– A umiesz podlewać kwiatki?

– No jasne!

– Ale kwiatki można podlewać tylko wtedy, gdy ma się dobry humor. Wtedy dobrze rosną. Ja nie żartuję, to prawda! – wyjawiła moja rozmówczyni.

– Okej, rozumiem!

– Wiesz co? Po prostu prześpij się tu jedną noc za darmo. A rano poszukaj sobie innego miejsca – zaoferowała nagle ni z tego ni z owego. Cóż, widocznie nie wyglądałam na osobę wystarczająco szczęśliwą, której można powierzyć odpowiedzialne zadanie pełnej radości opieki nad roślinami.

Moja gospodyni była dosyć młodą, ładną kobietą. Niby sympatyczna i pomocna, miała jednak specyficzne poczucie humoru.

– Nasz syn przygotowywał ostatnio skecze na szkolny spektakl. Takie przedstawienie pod hasłem „świat na opak”. I razem z kolegami przygotowali skecz o gringos. Że przyjechali tutaj i że poszli na dyskotekę, a tubylcy mówili o nich: „Spójrz, jak oni pięknie tańczą! Jakie mają płynne skoordynowane ruchy, a jakie wyczucie rytmu! Nie to co my, takie ruchy bez ładu i składu” – nie mogła dokończyć opowieści, owładnięta atakiem nieopanowanego głośnego śmiechu.

Taka niby miła, a żarty rasistowskie – pomyślałam z niesmakiem, przypominając sobie, że Damiano był zdegustowany moim brakiem poczucia rytmu i tym, jak tańczę na dyskotekach. I że rzucił mnie, bo nie potrafiłam nauczyć się salsy. Może drwina kobiety miała coś wspólnego z odwetem tutejszej ludności za czasy podbojów i zarozumiałością oraz wywyższaniem się białych turystów.

Żarty żartami, nawet jeśli są niesmaczne, ale moja sytuacja stawała się coraz mniej wesoła. Musiałam skupić wszystkie siły i myśli, aby coś wykombinować.

– Nie możesz pracować, jeśli nie masz pozwolenia. Czasem przechodzi tędy policja i jeśli zobaczy białą twarz, to możesz mieć problemy – wyjaśnił właściciel restauracji, do której weszłam w poszukiwaniu pracy.

W końcu znalazłem piękne miejsce wypoczynkowe, w którym pracowali wolontariusze. Na obszernym zielonym terenie wokół hotelu rosło mnóstwo drzew owocowych. Był tu staw, a wolontariusze spali w hamakach rozwieszonych między palmami. Ooo, to coś dla mnie. Cisza, spokój i natura – pomyślałam. Koordynator wolontariuszy, także wolontariusz, choć jakby starszy stopniem, powiedział, że właściciela obiektu nie ma na miejscu, ale zapyta go przez telefon, czy mogą przyjąć nową osobę. W międzyczasie inni pokazali mi, na czym polega praca: zbieranie owoców i robienie z nich mrożonej papki, z której później przygotowuje się soki rozcieńczane wodą, zamiatanie i takie tam. Oprócz mnie wszyscy wolontariusze byli podróżnikami z Ameryki Południowej.

Następnego dnia rano jedna z dziewczyn wręczyła mi miotłę.

– Zamiataj najwolniej jak potrafisz. Udawaj, że to tyle zajmuje czasu. Bo jak będziemy pracować za szybko, to dadzą nam więcej pracy i będą myśleli, że nie potrzeba aż tylu wolontariuszy – poleciła poważnym tonem. – Pamiętaj, to bardzo ważne!

Nie wiedziałam, czy jej intencje były szczere, czy to podpucha. Może z jakiegoś powodu nie chciała, abym została przyjęta do zespołu? Choć jej rady wydały mi się niecodzienne, zrobiłam, jak poleciła. Starałam się nie spieszyć. W tym akurat byłam dobra. Nie wiem, czy udało mi się uzyskać wymagane tempo. Możliwe, że zamiotłam zbyt szybko. Równie dobrze można było przyjąć, że dając mi takie rady, Latynoska nie spodziewała się, iż da się zamiatać aż tak wolno.

Po skończonej pracy koordynator, czyli „nadwolontariusz”, oświadczył mi, że rozmawiał z właścicielem. Niestety, nie ma już miejsca dla kolejnego pomocnika. (…)”

SAMSUNG CSC

” – Ayauhasca jest tak potężną magią, zarówno białą jak i czarną, że jest w stanie zrobić wszystko, o co uczestnik poprosi. Nawet gdyby ktoś zażyczył sobie teraz, aby ten szaman umarł, ayahuasca na pewno to zrobi.

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.

– Nie ma cienia wątpliwości – dodała, widząc moje niedowierzanie.

– Zdejmuj buty – poradziła. Dopiero teraz zauważyłam, że prawie wszyscy uczestnicy chodzą boso. – Trzeba zachować szacunek i pokorę. Wtedy o wszystko można poprosić Matkę Ziemię. (…)

Zdjęłam buty i po chwili przemyśleń poszłam w krzaki wypowiedzieć swoje życzenie. Nie bez strachu przed potężną magią ayauhasci, o której mówiła uczennica szamana.”

„Deszcz na pustyni, jak wiadomo, zdarza się bardzo rzadko. No i właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu przyszło mi spędzić noce pod chmurką, akurat postanowił uczynić ten niecodzienny wyjątek i zaszczycił mnie swoją obecnością. Mój gospodarz ulitował się nad biedną gringą, usiłującą spać w hamaku. Chciał koniecznie zaprosić mnie do swojej izby. Tak bardzo mu zależało, mimo moich zapewnień, że na deszczu śpi mi się wspaniale, iż wzbudził podejrzenia co do czystości swoich intencji. Ostatecznie musiałam mu zagrozić, że wyjdę na ulicę i pójdę spać gdzie indziej. Dał spokój. I całe szczęście, bo nie wiem, gdzie miałabym znaleźć miejsce na nocleg i uniknąć błąkania się nocą po Adicorze w tej tak niebezpiecznej Wenezueli.”

SAMSUNG CSC
%d blogerów lubi to: